Historia Alfisty, Willego R

Od tłumacza:

Wille R. prowadzi od 7 lat witrynę internetową poświęcona Alfa Romeo pod adresem http://hem.passagen.se/veloce. Jest prawdziwym Alfistą, który miał szczęście urodzić się około roku 1950, obecnie jest szefem szwedzkiego Klubu Właścicieli Alfa Romeo, a w tym roku organizatorem zlotu Alfa Spider w Limburgu nad rzeką Lahn w Niemczech. Należy do największych autorytetów w sprawach historii modeli, zmian i modyfikacji technicznych, części zamiennych i renowacji starych Alf. Swoje artykuły publikuje m.in. w magazynach, wydawanych przez kluby miłośników Alfa Romeo w USA i Kanadzie.

Napisany przez niego tekst wspomnieniowy, barwny jak scenariusz filmu przygodowego, został doceniony w wielu krajach – przekłady opublikowano w pismach alfistowskich w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Argentynie, RPA, Chile, Kolumbii, Singapurze, Australii, Nowej Zelandii i oczywiście w Szwecji. „And now Poland? Of course, it goes without saying that I am honored” – odpisał mi na pytanie, czy możemy opublikować przekład na naszych stronach. Dodał też kurtuazyjnie, że nasze kraje leżą niedaleko siebie i liczy w przyszłości na współpracę i ewentualne spotkania z polskimi fanami i właścicielami Alfa Romeo. (Nie muszę dodawać, że nie jestem w żaden sposób związany z p. Wille R., a tłumaczenie zrobiłem z własnej inicjatywy, uznając, że tekst sugestywnie oddaje nastrój czasów, o których my wiemy tylko z drugiej ręki).

Oto historia Willego R.

Grzegorz Grątkowski

Za dawnych, dobrych czasów

Zaczęło się to oczywiście we Włoszech. Tak, ale nie była to jedna z tych historii o miłości od pierwszego wejrzenia. Jej początek przypadł na piękne lata tuż po 1960, podczas mojego pobytu w Riccione. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem sportowy samochód Alfa Romeo. Była to Giulietta Sprint – wóz, który już z daleka zapowiadał swoim wyglądem, że jest zwinny i szybki.

Tym, co naprawdę zwróciło moją uwagę, był niezwykły dźwięk, dochodzący z dwuwałkowego silnika. Do dziś pamiętam chwilę, gdy ta czerwona Giulietta Sprint pojawiła się u wylotu Viale Dante – jechała dość powoli, ale kierowca utrzymywał bardzo wysokie obroty swego silnika 1300, najwyraźniej zachwycony tym, jakie wrażenie robi na wszystkich obecnych na ulicy.

Chłopak siedzący za kierownicą samochodu był oczywiście Włochem, który – jak się później okazało – dzielił z większością swoich rodaków prawdziwą pasję dla jasnowłosych, skandynawskich dziewczyn. Czułem, że mam w ręku mocny argument, bo ja akurat znałem całą grupkę szwedzkich blondynek, mieszkających w tym samym hotelu, co ja. Podszedłem do stojącego samochodu i zapytałem właściciela, czy przewiózłby mnie kawałek. „Mini Casanova”, jak nazwałem go w myślach, tylko się roześmiał i odpowiedział: „Nigdy!”. W chwilę później doszliśmy do porozumienia: jeżeli poznam go z dziewczynami, sprawa może wyglądać całkiem obiecująco.

A więc umowa stoi. Ja co prawda miałem dopiero czternaście lat, a moje koleżanki z sąsiednich pokoi po osiemnaście i więcej, więc traktowały mnie trochę jak zabawkę, którą kot bawi się na dywanie. Zauważyłem jednak, że na jednej z nich mój Mini Casanova zrobił pewne wrażenie – to był przyczółek do wzięcia. Wkrótce później udało mi się zaaranżować spotkanie. Co więcej, jasnowłosa Lena podjęła środki ostrożności, które mi bardzo odpowiadały: stwierdziła, że przyjdzie tylko wtedy, jeżeli i ja tam będę. Nie muszę dodawać, co w moich planach oznaczało słowo „tam”.

I udało się. Tego wieczoru czerwona Giulietta Sprint znów pojawiła się u wylotu ulicy. Lena wyglądała pięknie. Musiałem co prawda zająć tylne siedzenie, którego właściwie tam nie było – to raczej wąska półeczka na wrzucenie rakiet tenisowych. Ale to nic. Siedziałem w samochodzie Alfa. Mini Casanova ruszył.

Zaraz później zrozumiałem, że i kierowca, i silnik znają tylko dwie prędkości obrotowe: bieg jałowy w czasie postoju i 6800 podczas jazdy. Po kolejnej chwili zmieniłem nadany mu przydomek na Mini Fangio, bo to bardziej odpowiadało jego stylowi jazdy. Zmieniał biegi jak furiat i natychmiast wyprzedzał każdy samochód, który pojawił się przed nami. Silnik ryczał jak w samolocie myśliwskim, a kierowca wydobywał z niego pełną moc. Po kilku minutach Riccione zostało daleko za nami. Pędziliśmy w stronę gór – do leżącego na wysokiej skale San Marino.

 

Giulietta Sprint została najwyraźniej zaprojektowana właśnie na wąskie, kręte drogi, takie, jak wspinająca się zakosami do San Marino. Na serpentynach coraz to spotykaliśmy inne samochody – wszyscy chcieli się bawić w ten piękny wieczór, wszyscy byli włoskimi kierowcami, ale to Mini Fangio był bezapelacyjnym królem drogi.

Hamulce były niesamowicie mocne. Przy gwałtownych opóźnieniach i przyśpieszeniach latałem z tyłu jak zapomniana maskotka, lecz jednocześnie z lubością wsłuchiwałem się w bulgoczącą wokalizę dobrze wyregulowanego silnika Alfa – tego dźwięku nie zapomnę do końca życia. Podniecony, trzęsąc się z entuzjazmu, krzyczałem o więcej. Nie widziałem, że Lena robi się na zmianę niebieska i zielona. Od początku naszej przejażdżki nie powiedziała słowa, siedziała wbita w fotel, rozszerzone oczy utkwiła w atakującej ją drodze, jakby wierząc, że tylko to rozpaczliwe spojrzenie utrzymuje nas wszystkich przy życiu. I nagle stało się: wszystko to, co przyjęła w ciągu ostatniego tygodnia w formie pokarmu, znalazło się na pięknej desce rozdzielczej Alfy.

Meta, chorągiewka, koniec wyścigu. Wracałem z Leną trzęsącym autobusem, słuchając jej wyrzutów. To wszystko była moja wina. Myślała, że nie wyjdzie żywa z tego okropnego samochodu, nienawidziła mnie i przysięgała, że nigdy, przenigdy nie wsiądzie do auta marki Alfa Romeo. Ja natomiast przynajmniej na ten ostatni temat miałem zupełnie inne zdanie.

A potem wszystko potoczyło się, jak zwykle. Nigdy nie wierz dziewczynom. Już w dwa dni później Lena znów siedziała obok Mini Fangia w czerwonej Alfie. Różnica polegała na tym, że tym razem ja nie dostałem biletu wstępu do samochodu. A więc znów w swojej roli wystąpił Mini Casanova.

* * *

W latach 1962-70 pracowałem w Riccione, we Włoszech. Miałem co prawda dopiero kilkanaście lat i nie było mowy o oficjalnej pracy, a jednak były to wyraźnie określone obowiązki: spopularyzować pewną grupę miejscowych klubów wśród licznie przybywającej w te okolice młodzieży skandynawskiej. Przyjemna praca, a najlepsze ze wszystkiego było opuszczenie na parę lat chłodnej i wietrznej Szwecji na korzyść słońca i ciepła Italii.

Wyobraźcie sobie, jak to było. W roku 1966 zrobiłem prawo jazdy i miałem do dyspozycji FIAT-a Spider, służbowy samochód firmy. Ale oczywiście przez cały czas rozglądałem się za Alfami. Jakaż była moja radość, gdy Sandro, brat mojego szefa Stefano Pattaconiego, podjechał pewnego dnia pod drzwi nowiutkim, czerwonym Spiderem Duetto. Wiedział, co zrobić, by wszyscy zauważyli jego przybycie: drugi bieg i przez cały czas 3000 obrotów. Nie więcej. To wystarczało. Co za dźwięk!

Przypuszczam, że wyglądałem w tamtej chwili dosyć zabawnie, z oczami jak kufle od piwa. Czegoś tak ekscytującego jeszcze nie widziałem. A już kształt wydłużonego, zaokrąglonego tyłu Duetto był zmysłowy i nie dawał spokoju jak ciało pięknej kobiety. Klosze lamp pięknie korespondowały z linią tylnego zderzaka.

Jak się nietrudno domyśleć, Sandro nie był zachwycony propozycją oddania swojej nowej, odkrytej Alfy w moje ręce, nawet na próbę, ale i tym razem zawarłem korzystną dla mnie umowę. Po tamtym razie znałem już atuty swojej oferty i wiedziałem, jak to osiągnąć. Byłem wysokim, jasnowłosym Skandynawem, nie posiadającym czerwonej Duetto, miałem za to liczne znajomości w kręgu blondynek w moim wieku i nieco starszych. Z kolei Sandro był Włochem, człowiekiem nikczemnego wzrostu, no i pozbawionym takich koneksji. Umowa stoi! Jeździliśmy do klubów we dwóch, a gdy po pewnym czasie widziałem, że on poczuł się dobrze i zostaje, napomykałem coś o tym, że wrócę już do domu. Prawie za każdym razem udawało mi się wydobyć od niego kluczyki.

 

Mogłem tak jeździć całymi godzinami – nocą, wzdłuż wybrzeża Adriatyckiego, wsłuchując się w oddech Weberów i klang wirujących wałków, wyprzedzając inne samochody i co chwilę zmieniając biegi. Często zapominałem się w tych szalonych jazdach i gdy wracałem, słońce było już nad horyzontem i w łagodnym, porannym cieple dawało się wyczuć pierwsze powiewy nadchodzącego upału. Trudno było przekonać Sandra, że ja naprawdę tylko jeździłem, a nie bawiłem się z dziewczynami, które miały być przecież zarezerwowane dla niego. Nasze sprzeczki zawsze kończyły się moim pojednawczym tonem: „Przepraszam cię, stary, to było ostatni raz. Zresztą, wiesz co? Znam nowy klub – przychodzą tam nieziemskie blondyny”. To zawsze rozwiązywało nasze problemy. Im bardziej przeholowałem, tym więcej niewinnych, jasnowłosych dziewczyn musiałem dorzucić dla uratowania umowy. Żyłem w ciągłej fascynacji, łapczywie, czasem śpiąc po dwie-trzy godziny, bo nie mogłem dopuścić do straty czasu. Zmęczenie odsuwałem na później, miałem przekrwione oczy, ale czułem się naprawdę szczęśliwy.

Sandro miał w swojej Alfie zainstalowany prymitywny gramofon z jednym głośnikiem – rozwiązanie, o którym już się nie pamięta, od kiedy pojawiły się magnetofony kasetowe. Ja miałem dwoje uszu i trzy małe płyty, których ciągle słuchałem na zmianę: Jerry Lee Lewis: „Roll Over Beethoven”, Neil Sedaka: „Oh Carol” i Rita Pavone: „Cuore”. Włosi nie byli w tym czasie przekonani do takiej muzyki, jeśli już, to woleli Ritę Pavone, a najlepiej swoich słynnych śpiewaków bel canto, więc różnice gustów i rozmowy na ten temat przysparzały mi nowych znajomości.

Moje dwa największe problemy z tego czasu, to oczywiście pieniądze i benzyna. Zdarzało mi się zrobić z siebie durnia. Jeżeli miałem obok siebie dziewczynę, to zatrzymanie się w nocy na pustej, bocznej drodze nie było jeszcze takie złe. Pokazywałem jej czerwoną kontrolkę rezerwy i tłumaczyłem, że nie możemy dalej jechać. Ale gdy w końcu silnik naprawdę przerywał, i to na środku Viale Dante, na oczach tłumu przechodniów i innych kierowców, chciałem się zapaść pod ziemię, a przyjemne w innych chwilach towarzystwo istoty długowłosej tylko pogłębiało moją hańbę. Najgorsze ze wszystkiego było proszenie dziewczyny, by sięgnęła do torebki po jakiś grosz na choćby parę litrów życiodajnego płynu.

Był też inny problem. Niektóre dziewczyny mają to do siebie, że lubią, gdy je gdzieś podwieźć, ale nie doceniają, czym jest siedzenie w czerwonej Duetto całymi godzinami i pasjonująca rozmowa o zestopniowaniu przekładni, agresywnych, dwuwałkowych silnikach i podobnych sprawach. Wkrótce przylgnęła do mnie ksywa Alfoholik – a w pełnym brzmieniu znany byłem jako Alfoholik-Spidermaniak.

W swoim oczarowaniu takim życiem nie czułem, że zbliżają się prawdziwe problemy. Zapomniałem, że nie po to opuściłem dom i rodzinę w Szwecji, nie tak miało to wyglądać w przekonaniu kilku bliskich mi osób. Pod koniec tego lata dziennikarz pewnej szwedzkiej gazety robił obszerny reportaż o włoskich wakacjach młodych Skandynawów. Czułem się osobą najbardziej kompetentną – nie dawałem mu spokoju, opowiadałem, pokazywałem, wyrzucałem z siebie cały zapas nagromadzonych wrażeń. Przy okazji przemycałem swoją pasję dla Alfa Romeo – woziłem go czerwoną Duetto, wprowadzałem do klubów i dyskotek, które w roku 1967 dopiero zaczynały powstawać. Przedstawiałem go swoim znajomym. On pisał jak szalony, robił zdjęcia i zadawał dziwne pytania, a ja szedłem jak w dym, nie czując zagrożenia.

Gdy zrozumiałem, czym dla gazety jest sensacyjna historia, było już za późno. Sam się podłożyłem, rysując przed nim obraz, którego nie umiałem wtedy ocenić obiektywnie, a ten pismak poprzestawiał pewne akcenty, nabił armatę i wystrzelił.

We wrześniu moja matka obchodziła w Szwecji 60 urodziny. Właśnie tego dnia ukazał się artykuł, przedstawiający mnie jako zdemoralizowanego hulakę, którego interesuje wyłącznie rozbijanie się sportowym samochodem, uwodzenie dziewczyn i dostarczanie ich grupie miejscowych, czarniawych typków. Nie chcę nawet próbować opisać oburzenia i furii matki i całej rodziny. Burza, sztorm, Maelstrom! Moja właściwa dziewczyna, czekająca w Szwecji, w ciągu minuty stała się moją byłą dziewczyną. Dawałem z siebie wszystko, by w krótkich słowach, przez telefon, wytłumaczyć im wszystkim, że to nie jest tak. Nikt mi nie wierzył.

Do dziś pamiętam tę noc. Byłem sam – ani przyjaciół, ani dziewczyny, rodzina odwróciła się ode mnie. Co robić?

Wyjście było tylko jedno. Wziąłem do ręki kluczyki i wyjrzałem przez okno na czerwoną Duetto. Zszedłem na dół, by przynajmniej posiedzieć w samochodzie i jakoś się pocieszyć. Przekręciłem kluczyk i słuchałem mechanicznej, wibrującej mowy silnika i szumu gaźników Webera, zasysających powietrze. Delikatnie wcisnąłem sprzęgło i zwiększyłem obroty, kilkakrotnie dodając gazu, by ożywić wskazówkę na zegarze ciśnienia oleju. Wrzuciłem jedynkę i ruszyłem – niezbyt gwałtownie, by tylne koła przez cały czas trzymały się asfaltu. Dwójka i trochę więcej gazu, ale pamiętając o tym, by nie nadrzucać okrągłym tyłem wozu. Trzeci bieg i teraz już bez obaw wcisnąłem pedał przyśpiesznika, otrzymując w zamian pełne możliwości Alfy Spider – 6500 obrotów i potężne pchnięcie w noc. A później czas na uspokojenie: czwarty i piąty bieg i długa, kojąca jazda wzdłuż morskiego wybrzeża. Czułem, że Duetto współczuje mi i pocieszająco kładzie mi głowę na ramieniu.

Włączyłem gramofon i puściłem „The Killer” Jerry’ego Lee. Alfa leciała jak ptak, niosąc mnie w stronę nieba, które robiło się już bladoniebieskie. Gdybym miał tę płytę, słuchałbym w tej chwili i śpiewał „Volare…o-o! Cantare o-o-o-o!” – byłem tak pełen radości i szczęścia.

Nie pamiętałem już ani o fatalnej gazecie, ani o Sandro, o rodzinie, o głodzie ani o policji drogowej. W przeliczeniu z lirów kosztowało mnie to około 150 dolarów. Są w Duetto lepsze rzeczy do roboty niż spoglądanie w lusterko, więc dopiero na końcu dowiedziałem się, że Prawo próbowało mnie dogonić przez dobrych kilka minut. Nieważne – tego poranka podjąłem wreszcie wielką decyzję: muszę kupić sobie Duetto na własność. Taki samochód stanowczo należało mieć.

Wbrew pozorom, to wcale nie było oczywiste: także w latach 60-tych większość ludzi miała do samochodów sportowych takie podejście, jak dzisiaj mamy do Ferrari: o tym się marzy, podziwia się i czasem ogląda, ale na tym koniec. Szczególnie w Szwecji, gdzie w tym okresie Alfy były prawdziwą rzadkością. Inaczej zapatrywali się na to Włosi i przynajmniej tyle w ciągu tych lat od nich przejąłem. Natomiast w moim kraju samochody te sprowadzał ten sam importer, który oferował wozy Rolls-Royce, można więc sobie wyobrazić, o jak małe ilości chodziło. Mieliśmy co prawda znakomitego kierowcę wyścigowego, Joakima Bonniera, który jeździł czarną, torową Giuliettą Sprint i odnosił sukcesy. Niestety, później zginął, ścigając się w zawodach Formuły 1.

Tak kończy się początek mojej historii z Alfa Romeo. Dzisiaj mam 50 lat, dziewiętnastą z kolei Alfę i wciąż jestem tak samo zafascynowany, jak na początku.

Wille R.
przekład: Grzegorz Grątkowski

About the author

Grzegorz Grątkowski

Add Comment

Historia Alfa Romeo

Kategorie

error: Content is protected !!